To, czy Jezus odszedł, czy pozostał, nie da się w prosty sposób rozstrzygnąć na podstawie tekstów biblijnych. No chyba że samą Jego obecność sprowadzi się do obecności fizycznej: był z nami, a teraz Go nie widać. „Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga” – czytamy w Ewangelii według św. Marka, której fragment wybrany został na tegoroczną niedzielę Wniebowstąpienia. I wydaje się, że autor mówi jasno: „został wzięty”. Zaraz w następnym zdaniu św. Marek podkreśla jednak, że apostołowie „poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdzał naukę znakami, które jej towarzyszyły”. No właśnie, „został wzięty”, a jednocześnie „z nimi współdziała”, tzn. że jakoś jednak z Nim pozostali. To niezwykłe, wydawałoby się, że tak kontrastujące zestawienie „odejścia” i zarazem pewnego „pozostania” wśród uczniów nie jest przypadkowe. To ono, w swoim paradoksalnym wydźwięku, może nam najlepiej wyjaśnić, czym jest w istocie to, co świętujemy tej niedzieli. I co znaczy – bo to chyba interesuje nas najbardziej – że Jezus nie jest, a jednocześnie jest ze swoimi uczniami, tzn. ze swoim Kościołem.
Nowa zaskakująca obecność
Jeśli komuś przychodzi teraz na myśl scena ze zniknięciem Jezusa sprzed oczu uczniów idących do Emaus, nie pomylił się w swoim intuicyjnym skojarzeniu. Jest to jeden z fragmentów Ewangelii, który najbardziej plastycznie wyjaśnia, co znaczy, że Jezus odszedł i pozostał. Otóż proszę zwrócić uwagę, że zaraz po tym, jak On przestał być widoczny, uczniowie wspominają rozmowę z Nim w drodze i pytają samych siebie retorycznie: „Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał?”. To zestawienie zniknięcia sprzed oczu i poruszonego w nich serca nie jest przypadkowe. Bł. John Henry Newman dopatruje się właśnie tutaj istoty odejścia Jezusa, które jest zarazem Jego jeszcze większym zbliżeniem się do uczniów. Nie tyle bowiem Jezus odszedł, ile zniknął im z oczu, oni natomiast zaraz odczuli Jego obecność w swoich sercach. Nie widzieli Go, a jednak ich własne wnętrza wypełnione były Jego obecnością: dużo bardziej porywającą serce niż słuchanie czy oglądanie Go fizyczne. Ale to też znaczy, że nawet najwyższa forma obecności Chrystusa w tym świecie pod znakami łamanego chleba, czyli Eucharystii, nie przewyższa tej obecności Zmartwychwstałego, jaka ma miejsce w sercu człowieka, który tę Eucharystię przyjmuje. Bł. Newman posuwa się jeszcze dalej, aby powiedzieć, że fizyczne odejście było konieczne, aby Chrystus był już poszukiwany jedynie sercem, czyli tam, gdzie człowiek ma najpewniejszy i najdoskonalszy przystęp do Boga.
Dlaczego jednak odszedł…
Wspomniałem, że rozstrzygnięcie paradoksu Jego „odejścia” i „pozostania” nie da się rozstrzygnąć w wymiarze jedynie fizycznego widzenia Jezusa. On jest wśród nas obecny głębiej i mocniej, niż było to udziałem ludzi, którzy mieli możliwość spotkać Go, oglądać, dotykać i słuchać przed Jego zmartwychwstaniem. Jest bowiem zdecydowanie przesłaniem biblijnym prawda, że tak jak uczniowie po zmartwychwstaniu spotkali Go przy łamaniu chleba i głęboko odczuli w swoich sercach, tak wszyscy Jego uczniowie, w każdym czasie i położeniu geograficznym, mogą Go spotkać, i to tak samo realnie i mocno – w Eucharystii, która najgłębiej z wszystkich obecności Boga na ziemi przenika wnętrze człowieka. I w ten też sposób – tzn. za pomocą Ducha, który serce człowieka skłania do wiary, aby to spotkanie w sercu było możliwe – za każdym razem „wybrzmiewa” w nas Jego wołanie: „pójdź za Mną”. Czy ta nowa obecność Jezusa w swoich uczniach – która stała się nie tylko głębszą, ale też bardziej otwartą możliwością spotkania Go w każdym następnym pokoleniu – nie jest odpowiedzią na nasze najciemniejsze wątpliwości, a nawet pewną ukrytą zazdrość wobec ludzi tworzących pierwotny Kościół? Czy nie jest ona najradośniejszą nowiną dla nas: On jest z nami, tak jak na początku, i pozostanie przez wszystkie dni aż do skończenia świata?
Temu, któremu takie wyjaśnienie sensu uroczystości Wniebowstąpienia nie wystarcza, chciałbym towarzyszyć dalej. Zresztą niebezpodstawnie. Słuszne są bowiem możliwe obawy tego, który dostrzega pewną lukę. Bo jak wytłumaczyć fakt, że sam Jezus zapowiada, że Jego odejście jest „odejściem do Ojca”? Czy pozostanie na ziemi ze swoimi uczniami, nawet jeśli w nowej, głębszej i duchowej formie, nie jest de facto zatarciem prawdy, że Jezus naprawdę do Ojca powrócił?
Tajemnica ewangelicznego paradoksu
Z pomocą przychodzi św. Jan Ewangelista, który prawdę o „powrocie Syna Bożego do Ojca” stawia w centrum swojego opowiadania o wniebowstąpieniu. Wiąże to wydarzenie, i to bardzo wyraźnie, z Jego przyjściem na ziemię, czyli „posłaniem od Ojca”. Jezus zatacza krąg: od Ojca do nas i od nas i z nami do Ojca. Ewangelista podkreśla nieustannie, że Jezus jako Syn, wszystko czyni z Ojcem i w imię Ojca, jest z Nim w nieustannej relacji. To więc, że przyszedł na ziemię i że do Ojca powraca, ma bardzo głębokie znaczenie teologiczne. Przychodzi na ziemię, bo człowiek się od Jego Ojca oddalił przez grzech. Powraca do nieba, bo chce tę zerwaną więź człowieka z Bogiem odbudować. Powraca więc z nami: nie sam. W Liście do Kolosan św. Paweł ujął to w takim oto wyznaniu wiary: „Zechciał bowiem [Bóg], aby w Nim zamieszkała cała Pełnia i aby przez Niego znów pojednać wszystko z sobą: przez Niego – i to, co na ziemi, i to, co w niebiosach, wprowadziwszy pokój przez krew Jego krzyża”. Mamy więc odpowiedź: Jezus jest z nami i z Ojcem jednocześnie. W sercach wierzących następuje bowiem zawiązanie na nowo więzi między Jezusem, Duchem i Ojcem. Przez wiarę odczuwamy obecność Jezusa, choć samo odczucie wiary jest dziełem Ducha, a jego treścią miłość płynąca przez Syna od Ojca. Powrót więc Syna do Ojca nie jest niczym innym jak powrotem do Niego z nami. A wszystko dzieje się najzwyczajniej: w ludzkim sercu.
W sercu, czyli gdzie?
Chciałbym dotknąć jeszcze jednego tematu, być może budzącego największe wątpliwości w poruszonym tu wyjaśnieniu prawdy o wniebowstąpieniu Pańskim. Bo nawet jeśli to wszystko jest prawdą – zresztą bardzo piękną, budzącą nadzieję na naprawdę żywą relację z Bogiem już teraz, a nie dopiero w niebańskiej przyszłości – to wciąż możemy mieć poczucie pewnego niedosytu. Streściłbym je w pytaniu: dlaczego więc jest tak, że miłość Boga nie zawsze odczuwamy? Czy wierzymy zbyt mało? Czy wiara jest rzeczywiście uczuciem, jeśli ludzkie sentymenty są tak ulotne?
Może jest to próba rozdzielenia słów czysto akademicko, ale właśnie to nieprzypadkowe rozróżnienie pojęć na „uczucia” i „sentymenty”, które próbują określić to, co się dzieje w naszym wnętrzu, jest tutaj sprawą kluczową. Sentymenty to doznania bardzo powierzchowne, przelotne. Czasem czuję się smutny, bo mam zły dzień. A bywa, że radość mnie porywa, bo dostałem dobrą pracę czy szóstkę w szkole. To są odczucia bardzo ważne, ale zmienne. Bywa przecież tak, że już na drugi dzień okazuje się, że wymarzona praca nie jest taka jak na zdjęciu w internecie, a w szkole pojawiła się jakaś słabsza ocena. Sentymenty mówią nam coś o nas, o tym, co przeżywamy. Gdyby się jednak na nich oprzeć, życie stałoby się chaosem decyzji: raz do szkoły pójdę, a raz ją rzucam; raz pracę podejmuję, innym razem postanawiam ją zmienić. Sentymenty nie budują żadnej stałości. Właśnie dlatego w tradycji duchowej chrześcijaństwa zrodziło się mocne przekonanie – potwierdzane i nauką Kościoła, i doświadczeniem ludzi świętych – że na sentymentach nie można polegać.
Ale ta sama tradycja powiedziała też nieraz, że opierać nie można się również na samym rozumie. On też nie sięga czasem tajemnicy życia, aby na przykład wytrwać w małżeństwie. Bo co może nam obiecać przyszłe szczęście we dwoje, gdy wszystko wydaje się stracone, podeptane zdradą? Czy właśnie wtedy tradycja duchowa nie odwołuje się do Boga, do wiary w to, że On może wszystko zmienić i na nowo odbudować? Nie sugeruję, że swoje małżeństwa po trudnych przejściach mogą naprawić tylko wierzący, ale że to właśnie ludzie wierzący mówią, iż w wielu przypadkach jedną z decydujących rzeczy o pozostaniu ze sobą – i to pomimo wszystko – była wiara w Boga. A z kolei wielu niewierzących uznaje, że nie znajduje racji (no właśnie „racji”, rozumu…), żeby kontynuować coś, co kompletnie się zawaliło, a miłość umarła.
Odnajdując siebie
Okazuje się bowiem, że owo odwołanie się do wiary kryje za sobą ukrytą w sercu nadzieję: wszystko może się jeszcze zmienić i to w sposób zaskakujący. Czy nie taką właśnie wizję przyszłości kreśli przed Maryją anioł, który wymaga wiary w przyszłość po ludzku dla Niej niemożliwej: „dla Boga nie ma bowiem nic niemożliwego”. A potem dokładnie w ten sam sposób Maryję wychwala Elżbieta: „błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”. Zawsze chodzi więc o jedno: wiarę, która jest głębokim uczuciem nadziei otwierającej na przyszłość. Na takim uczuciu, czyli czymś, co wypływa z najgłębszych pokładów serca – albo z wewnętrznego sanktuarium ludzkiego sumienia, jak o nim mawiał Jan Paweł II – można i trzeba oprzeć decyzje życiowe. Wiara, która nakłania do posłuszeństwa woli Boga, nie jest nieczułym nakazem najwyższej istoty, która mieszka w jakimś pozaziemskim oddaleniu. Wręcz przeciwnie, wiara jest zawsze także uczuciem, tyle że bardzo głębokim. Bardzo łatwo mogą ją przesłaniać uczucia bardziej powierzchowne czy wręcz przelotne sentymenty. Duch jednak – tak jak to było w życiu Maryi – nigdy nie przestaje podtrzymywać uczucia nadziei, nawet jeśli jest ona nikła lub przytłoczona nadmiarem przeżyć bardzo negatywnych. I to nawet wtedy, gdy objawia się tylko pod postacią tęsknoty – jak o swoim głębokim uczuciu opuszczenia, a jednocześnie przywiązania do Boga pisała Matka Teresa z Kalkuty. Dlatego wzrost duchowy polega zawsze i przede wszystkim na duchowym rozeznaniu uczuć, na oddzieleniu tych najgłębszych od przejściowych sentymentów, na duchowej podróży człowieka do własnego wnętrza, gdzie uczucia są najczystsze, gdzie dociera się do źródeł życia płynących wprost od Boga. Gdzie człowiek najpełniej odnajduje nie tylko Boga, ale też samego siebie.
Życie duchowe chrześcijan nie jest więc ucieczką z tego świata w jakieś nadnaturalne zaświaty. Nie jest przeczeniem własnemu sercu. Jest czymś całkowicie przeciwnym: jest powrotem we własnym sercu do Ojca. Tyle że nie samemu, ale ze zmartwychwstałym Jezusem. Tylko On nas do Ojca ze sobą zabiera. Jego wniebowstąpienie jest więc już jakoś także naszym wstępowaniem do nieba, tzn. do Ojca. Jest już tu na ziemi powrotem do najgłębiej ukrytych w nas uczuć nadziei i miłości, które rodzi w nas Duch Jezusa Chrystusa zmartwychwstałego.