Pytanie, czy za Wielką Wodą rzeczywiście doszło do happy endu? Bo to, co się dzieje na światowych giełdach, plus przestrogi ekonomistów wieszczących nadejście drugiej fali światowego kryzysu gospodarczego i groźby masowego dodruku dolara przemycane przez niektórych przedstawicieli administracji Obamy – wszystko to zdaje się przeczyć optymistycznym komentarzom. Co gorsza Stany Zjednoczone rozmieniają na drobne resztki tego, co kiedyś stanowiło o ich sile: aurę przewidywalności i bezpieczeństwa. Trafnie ujął to jeden z ekonomistów, Peter Hahn z Departamentu Finansów Cass Business School, stwierdzając: „Nikt nie wie, jak wysoki dług w przypadku USA jest za wysoki, ale nikt nie wie też, na jakim poziomie zagraniczni wierzyciele zaczną się nim niepokoić i stracą zaufanie. Nie ma przed tym ochrony”.
Wielki impas
Przedłużające się wielotygodniowe negocjacje w sprawie redukcji amerykańskiego długu publicznego doprowadziły do największego od kilkunastu lat kryzysu politycznego w USA. Powyższe zdanie, choć prawdziwe, nie oddaje jednak całej złożoności sytuacji, w jakiej znalazła się dziś amerykańska scena polityczna.
Do tej pory w Stanach pojęcie dobra wspólnego traktowane było jako świętość, wartość sama w sobie, przypisana do amerykańskości równie mocno, jak coca-cola, Statua Wolności i gwiaździsty sztandar. Stały za tym korzenie amerykańskiej państwowości, ufundowanej na fundamencie chrześcijańskiej wiary. Miało to również swoje przełożenie na obyczaje panujące w tamtejszej kulturze politycznej. Można się było ścierać, wymieniać ostre ciosy, kąśliwe argumenty, nawet wyciągać komuś brudy z jego prywatnego życia, ale gdy w grę wchodziło dobro wspólne – rozumiane w kategoriach politycznych jako interes narodowy – wszelkie spory cichły jak nożem uciął.
Tymczasem w ciągu ostatnich kilkunastu dni owe dobre polityczne obyczaje przestały obowiązywać. Przykro powiedzieć, ale przypominało to do złudzenia nasz polski partyjny chocholi taniec: kuksańce zadawane na oślep, byle tylko dopiec przeciwnikowi, zgnieść, upokorzyć, podszczypać, bez względu na okoliczności i fatalne konsekwencje dla całego kraju. Dość powiedzieć, że dzień przed terminem wyczerpania amerykańskich rezerw budżetowych, dwie największe partie wymierzały sobie cały czas nokautujące ciosy.
Najpierw Izba Reprezentantów Kongresu uchwaliła republikański plan podniesienia limitu zadłużenia USA i redukcji deficytu. Zaraz potem jednak zdominowany przed demokratów Senat odrzucił republikański plan. W rewanżu Izba Reprezentantów odrzuciła plan podniesienia ustawowego limitu zadłużenia USA przygotowany przez demokratów w Senacie. I tak w kółko Macieju, z celową obstrukcją parlamentarną włącznie. A wszystko to działo się dosłownie na godziny przed terminem, w którym – według szacunku Departamentu Skarbu – miały się wyczerpać federalne rezerwy na spłaty bieżących należności. Gdyby do tego doszło, wówczas rząd teoretycznie miałby do wyboru: albo obciąć część wypłat na emerytury, renty i inne świadczenia, np. żołd dla amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie, albo nie wykupić obligacji skarbowych USA znajdujących się w rękach zagranicznych wierzycieli. To ostatnie wyjście oznaczałoby oczywiście wybuch gigantycznego kryzysu finansowego na skalę ogólnoświatową.
Ostatecznie porozumienie osiągnięto, kryzys zażegnano. Nie mogło być zresztą inaczej. Ale rowy podziałów pozostały niezasypane. Takiego pęknięcia na amerykańskiej scenie politycznej nie było chyba od czasów nieudanej wojny w Wietnamie.
Pasek poluzowany o jedną dziurkę
Na czym polega porozumienie zawarte między demokratami i republikanami? Mówiąc najprościej, na odrzuceniu budżetowego bumerangu najdalej jak tylko się da. Przedpole zostało wyczyszczone przynajmniej na czas przyszłorocznej kampanii i wyborów prezydenckich w USA. A na tym najbardziej zależało demokratom i prezydentowi Obamie. Dopuszczalny limit zadłużenia federalnego został ostatecznie podniesiony o 2,4 biliona dolarów – a więc o kwotę wystarczającą do tego, aby za kilka miesięcy nie trzeba było rozpoczynać od nowa całego tego cyrku z dziurą budżetową.
Z kolei republikanie – a zwłaszcza ich najbardziej radykalne skrzydło skupione wokół Tea Party – uzyskali zapewnienie, że nie będzie żadnego podwyższania podatków dla uzupełnienia dziurawej kasy państwa. Podwyżki wpływów budżetowych mają pochodzić przede wszystkim z cięć wydatków rządowych. W ten sposób budżet ma zyskać dodatkowy milion dolarów. Obama zagwarantował sobie jednak tutaj bezpiecznik na czas wyborów – redukcja wydatków ma się rozpocząć dopiero na początku 2013 – a więc już po zakończeniu batalii o fotel w Białym Domu.
Skoro wiec wszyscy uzyskali to, co chcieli, to dlaczego nie słychać jakoś fanfar z powodu osiągniętego porozumienia? Cóż, zacznijmy może od tego, że niedawny kryzys budżetowy był jednak trochę burzą w szklance wody. Od początku było przecież wiadomo, że do porozumienia dojdzie – w takim czy innym kształcie, ale jednak dojdzie. I chyba nikt racjonalnie myślący, no może z wyjątkiem najbardziej skrajnych amerykanofobów, nie zakładał możliwości bankructwa Stanów Zjednoczonych. Potęga amerykańskiej gospodarki i jej faktycznych rezerw sięga bowiem o wiele dalej niż tylko same finansowe aktywa, których symbolem stał się osławiony federalny skarbiec złota w Forcie Knox. Dlatego też ci, którzy przebąkują dziś o „drugiej Grecji” w wydaniu amerykańskim, powinni dla otrzeźwienia wylać sobie na głowę solidny kubeł zimnej wody.
Prawdziwy problem Stanów zasadza się bowiem na czym innym: na braku jakiegokolwiek dalekosiężnego planu działania. Sen z powiek amerykańskich polityków i ekonomistów spędza więc pytanie o to, co będzie, kiedy bumerang powróci.
Amerykanin potrafi
Okazuje się, że dotychczasowe recepty antykryzysowych działań nie do końca się sprawdzają.
Politycy nadal pozycjonują się według starych podziałów: jedni uważają, że najważniejszą sprawą jest redukcja wydatków państwa, inni twierdzą, że to tylko pogorszy sytuację, bo bez państwowego interwencjonizmu gospodarka jeszcze bardziej wyhamuje. Problem w tym, że żaden z tych klasycznych modeli nie gwarantuje dziś wyjścia z kryzysowej sytuacji. Nie wystarczy odpowiedź na proste pytania: niskie podatki czy wysokie? Więcej państwa czy możliwie jak najmniej? Dlatego też część ekonomistów uważa, że prędzej czy później musi powstać coś na kształt trzeciej drogi ekonomicznej. I jeśli ktoś miałby tego dokonać, to zapewne właśnie pragmatyczni i umiejący liczyć banknoty z Benjaminem Franklinem, Amerykanie. W końcu Stany to ojczyzna wynalazców i ludzi z tęgą głową na karku.
Przy okazji amerykańskich problemów budżetowych trudno nie wspomnieć także o rosnącej sile wielkich agencji ratingowych, zajmujących się oceną ryzyka kredytowego i wiarygodności emitowanych papierów wartościowych. Wystarczyła bowiem jedna – wcale nie ciesząca się najwyższą renomą ani wysoką wiarygodnością – agencja ratingowa, aby doszło do paniki na światowych giełdach. Wszystko za sprawa audytorów finansowych ze Standard & Poor's, którzy obniżyli ranking wiarygodności kredytowej rządu USA z maksymalnej oceny AAA do AA+.
Ma więc rację prof. Michael Cox, znawca spraw amerykańskich z London School of Economics and Political Science, który w rozmowie z PAP pyta retorycznie: „Do jakiego stopnia rząd kontroluje gospodarkę, gdy kierunek jego działań wyznaczają agencje ratingowe i ich wyobrażenia o stabilizacji i zdrowych finansach?”.
Na razie jednak Stany Zjednoczone cieszą się cały czas dużym zaufaniem inwestorów. I lepiej dla wszystkich, żeby ten stan trwał jak najdłużej.