Swoją walkę o niepodległą Polskę rozpoczął jako szesnastolatek. Szybko ją zakończył. Na następne starcie musiał czekać ponad trzydzieści lat.
Wychowywał się praktycznie "na poligonie". W domu oficera legionisty, który poczynając od Lwowa, przeszedł cały szlak bojowy II Brygady Legionów Polski. - Ojciec był dla mnie wielką postacią. Dlatego każde jego słowo było dla mnie świętością - wspomina Bogusław Nizieński. - A każda jego opowieść, jak zdanie zapisane w historii.
Jako dziecko marzył, by zostać jak ojciec, oficerem i pilnować niepodległości Polski. Wiele nie skorzystał z dzieciństwa. Miał jedenaście lat, kiedy wybuchła II wojna światowa. Szkołę podstawową i gimnazjum kończył na tajnych kompletach. Szybko wszedł do podziemia jako kurier; później jako łącznik komendanta obwodu AK. Chrzest bojowy z karabinem w ręku otrzymał pod Szykowcami w okolicach Jarosławia.
Czas niewywalczony
Maturę zdawał tuż po wojnie. Jeszcze przed końcem wojny wiedział, że obaj z ojcem i polską armią wolnej Polski nie wywalczyli. Na tereny RP weszły sowieckie wojska, które nie niosły wolności. Wiedział, że za posiadanie radioodbiornika bez zezwolenia kara była taka sama jak za niemieckiego okupanta: śmierć. Ludzi katowano w aresztach bezpieki tak samo, jak kiedyś w kaźniach gestapo. - Jak więc można było nie pracować dla podziemia? - pyta dziś Bogusław Nizieński. - Podczas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim byłem w konspiracji. Tym razem w WiN.
Pod koniec lat czterdziestych aresztowani zostali przez Informację Wojskową ukochani rodzice. Ojciec bestialsko skatowany wrócił z Wronek w 1952 roku. Zmarł w dwa miesiące później od ran odniesionych w zakładzie karnym. Matka po latach przesłuchań i więzienia w Grudziądzu przez kilka miesięcy leczyła się psychiatrycznie. Inny bohater Bogusława, jego dowódca z partyzantki - kapitan "Koba", został stracony na zamku w Rzeszowie pod koniec lat czterdziestych. Uwięziono też kilka osób z jego najbliższej rodziny. Taki był bilans pierwszych lat "wolności".
Życie strachem i nauką
Lata pięćdziesiąte to życie wielkim strachem. Mimo to właśnie w tym czasie młody Nizieński ukończył dwa fakultety: prawo i politologię. Oba z celującą lokatą. Długo jednak nie mógł znaleźć jakiejkolwiek pracy. A o uprawianiu zawodu prawnika nie mógł nawet marzyć. Wreszcie dostał na siedem lat zajęcie w Akademickim Związku Sportowym w Krakowie jako urzędnik. - Jeśli myślałem o pracy w komunistycznym sądzie, to nigdy na usługach reżimu - mówi Bogusław Nizieński. - Tylko w wydziale karnym. Słuchałem zawsze RWE i zapadła mi jedna myśl z audycji. Mówiono, że młodzi prawnicy powinni zastąpić szumowiny, które mają ukończone sześć klas szkoły podstawowej i sądzą. Uważałem, że będę rzetelnie bronił społeczeństwa przed kryminalistami. I tak się stało. Sądziłem tylko i wyłącznie sprawy kryminalne.
"Obroża" założona na społeczeństwo zaczęła puszczać po śmierci Stalina. Październikowe powstanie w Poznaniu i tak zwaną odwilż Nizieński traktował nieufnie. I to, że zmiany będą niewielkie, potwierdziło się. - Do władzy doszedł Gomułka, człowiek, który miał czarną kartę w swojej działalności politycznej - mówi Bogusław Nizieński. - Nie widziałem wielkich zmian na lepsze w państwie, a jedynie rozgrywki partyjne. Fakt, terror zelżał. Ludzie zaczęli wychodzić z więzień na warunkowe zwolnienia, w tym mój wuj i ciotki. Ogłoszono amnestie. Mogłem wreszcie zrobić aplikację. Ale mimo że ukończyłem ją z pierwszą lokatą, byłem tylko asesorem, ale nie nominowanym na sędziego.
Mała stabilizacja
Kilkadziesiąt niewolnych lat sędziego Bogusława Nizieńskiego upłynęło niczym krótkometrażowy film. Nie zajmowały go "wypady" z kolegami na dziewczyny, alkohol. Wolał kontakty z ludźmi Kościoła, książki z zakresu wojskowości, historii powstań, niepodległościowych zrywów. To był jego świat. Tym żył. W "małą stabilizację" lat sześćdziesiątych wjechał syrenką. Już jako prawie czterdziestolatek ożenił się. Urodził się syn. Czasem spotykał kolegów z partyzantki. Innym razem stalinowskich prześladowców w eleganckich krawatach, gabardynowych płaszczach, a później - we włoskich ortalionach. U początków okresu nowego I sekretarza PZPR - Gierka, w 1971 roku sędzia Nizieński zaczął awansować. Nowa ekipa eliminowała starych ludzi z sądownictwa. "Na tej fali" sędzia Nizieński za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej został skierowany do pracy w Sądzie Najwyższym w Warszawie. Niedługo później do Ministerstwa Sprawiedliwości, gdzie spędził jedenaście lat. Pogodnie uśmiechnięty podążał do swego przeznaczenia. Kupił malucha i pucował przed wyprawą na niedzielne wycieczki.
Moralny obowiązek sędziego
Wybór Karola Wojtyły na Papieża sędzia przyjął jako zapowiedź nowego rozdziału dla Polski. Jeszcze nie wiedział, ale przeczuwał, że czasu tego Polacy nie mogą zmarnować. - Czuło się wówczas powiew wolności. Byłem zdumiony, ilu obcych ludzi podchodzi do siebie, cieszy się - opowiada. - Dla uczciwych Polaków to była Polska "wstająca z klęczek".
Polacy nie zmarnowali tego wyboru. W rok po wizycie "naszego Papieża" powstała Solidarność. - Dla mnie to był przyczółek niepodległości Polski - podkreśla sędzia. - Naszym moralnym obowiązkiem, z Adamem Strzemboszem, było wówczas założenie koła NSZZ Solidarność w Ministerstwie Sprawiedliwości. Udało się. Zostałem wiceprzewodniczącym Komisji Zakładowej.
Z sędziego na doradcę
Po wprowadzeniu stanu wojennego nakazano mu wyrzeczenie się "przyczółka niepodległości" w zamian za dalszą pracę w ministerstwie. Nie podpisał "deklaracji lojalności". Przeniesiony został do Wydziału Karno-Rewizyjnego Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Nie musiał orzekać w sprawach politycznych. - Kiedy jednak zobaczyłem, do jakiej farsy prawnej doszło w procesie Michnik, Lis, Frasyniuk, to na drugi dzień po wydanym na nich wyroku napisałem moje zrzeczenie się ze stanowiska sędziego - podkreśla sędzia Nizieński. - Próbowałem wpisać się listę radców prawnych. Nie dano mi takiej możliwości. Wówczas mecenas Wiesław Johan zaproponował mi pracę w warszawskiej spółdzielni "Unicum", w której na jedenastu jej założycieli dziesięciu siedziało wcześniej za działalność polityczną. Nie miałem uprawnień radcowskich do wykonywania zawodu radcy prawnego. Ówczesny prezes, Andrzej Machalski, powiedział wtedy, że mogę być konsultantem prawniczym.
Rozczarowany idealista
Sędzia Bogusław Nizieński nie był zwolennikiem Okrągłego Stołu. Ale pracę dla naprawy sądownictwa III Rzeczpospolitej przyjął z wielkim entuzjazmem. Na krótko objął stanowisko Pełnomocnika Ministra Sprawiedliwości ds. Reformy Wymiaru Sprawiedliwości. W 1990 r. został powołany do Sądu Najwyższego, przewodnicząc II Wydziałowi Izby Karnej. Wydziałowi, który przeprowadzał rehabilitację niewinnie skazanych w okresie stalinizmu. Tu dotrwał do nominacji w 1998 roku na stanowisko Rzecznika Interesu Publicznego. Ale okazało się, że nie może objąć tej zaszczytnej funkcji. W nowej Polsce "nowi" prawnicy nie potrafili znaleźć 21 sędziów do ukonstytuowania się Sądu Lustracyjnego. Kiedy już się to udało, wówczas szerokie kręgi lewicy rozpoczęły atak na sędziego Nizieńskiego. Protestowali przeciwnicy lustracji. Prym wiedli postkomuniści. Dzienniki "Trybuna" i "Gazeta Wyborcza".
Kiedy wreszcie praca pionierskiej dla Polski instytucji rozpoczęła się na dobre, sędzia przypłacił to stresem. Bo oto ze służbowych kart funkcjonariuszy bezpieczeństwa zaczął wyłaniać się obraz zniszczonego, upodlonego przez komunistów społeczeństwa. Okazywało się nader często, że tylko w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku około 90 tysięcy ludzi współpracowało z bezpieką. Okazało się też, że wielu uchodzących do niedawna za "niezłomnych", od dawna było "kupionych" za niewielkie pieniądze. Krótkie zagraniczne stypendia. Seminaria. Przydział na samochód. Niewielki awans. Przyjęcie dziecka na studia. - Dla mnie pierwsze miesiące były potwornie trudne. Musiałem się do tego przyzwyczaić. Dzisiaj najbardziej boli mnie, że muszę udawać, że nic nie wiem o przeszłości osoby, która gra komedię niezłomnego. Niektórzy nawet powiadają, że byli antykomunistami - mówi z goryczą były Rzecznik Interesu Publicznego. - To nie jest miłe, jeśli się zobaczyło tylu znajomych, co do których dziś już nie ma możliwości złożenia wniosku o wszczęcie postępowania lustracyjnego, ponieważ dowody ze współpracy ze służbami PRL zostały zniszczone. Została sama ich rejestracja. A Sąd Najwyższy powiedział, że nie jest to dowód wystarczający do wszczęcia postępowania lustracyjnego. Będą nadal uchodzić za uczciwych. Takich ludzi jest 588. Ważnych osób. Wielu z nich pełniło albo pełni wysokie funkcje publiczne. Byli to ludzie, co do których można było żywić przekonanie, że są całkowicie czyści. Że ich nie pokonano, nie złamano. Okazało się, że łatwo ich kupiono. A przecież wielu innych wytrzymało. Są raporty esbeków, że próba wobec jakiegoś tam człowieka nie powiodła się. A więc można było. Kiedyś szef jednej z delegatur UOP powiedział mi, że na szczęście nie trzeba lustrować profesorów wyższych uczelni. Wówczas byśmy zobaczyli, jakich profesorów mieliśmy, mamy. Tak strasznie unurzanych w błocie. Dali się tak łatwo kupić. A byli to ludzie, w których myśmy wierzyli. I dobrze, mówili mi, że ta profesura nie była lustrowana, bo to byłby cios dla ich wychowanków.
Prawnik, senator Krzysztof Piesiewicz
Sędzia Bogusław Nizieński i jego działalność zawodowa to przykład niezwykłej rzetelności, fachowości. Nigdy nie promował swojej osoby, a miał znakomitą możliwość w latach dziewięćdziesiątych. Szczególnie na stanowisku Rzecznika Interesu. Zawsze bez emocji podchodził do spraw lustracyjnych. Bardzo pryncypialny i konsekwentny w dociekaniu prawdy. Zawsze znakomicie potrafił poruszać się podczas wykonywania tak specyficznie eksponowanej funkcji. Wiadomo, że dysponował ogromną wiedzą na temat przeszłości wielu osób. Nigdy jednak tego nie wykorzystywał. Wykazał też znakomite umiejętności organizatorskie. Urząd RIP zakładał od początku.
Senator Zbigniew Romaszewski
Jest to człowiek o nieprawdopodobnej uczciwości i rzetelności. Do niedawna sprawował niezwykłą funkcję. Nikt nigdy nie miał od niego "żadnego przecieku". Choć czasem niektórych korciło, by spytać. Ale z góry było wiadomo, że sędzia nic nikomu nie powie. Przez cały czas stanu wojennego spotykałem się z nim. Prowadził, podobnie jak w czasie szesnastu miesięcy, bardzo aktywną działalność. Tyle, że już podziemną. Momentami nawet z wielkim poczuciem humoru. Nie pamiętam już w którym roku, z sędzią Kaubą gdzieś zdobyli pieczątkę MSW. Wypisali fałszywe wezwania do sędziów na naradę w MSW w "Sprawie orzecznictwa o stanie wojennym". I tego dnia gdzieś z ukrycia patrzyli, jak sędziowie potulnie biegną na ulicę Rakowiecką.