Koniec świata chrześcijańskiego. Popołudnie chrześcijaństwa. Czas pustych kościołów. Zmierzch mojego Kościoła. To tylko niektóre tytuły książek zagranicznych i rodzimych filozofów i teologów chrześcijańskich utrzymane w tonie apokaliptycznym. Słowo kryzys odmieniane jest przez wszystkie przypadki. I owszem, chrześcijaństwo jest w kryzysie. Należałoby uczciwie stwierdzić, że od samego zarania. Dziś ten kryzys przyjmuje taką a nie inną formę. Nie powinien nas jednak prowadzić do poczucia bezradności, a już z pewnością beznadziei.
Polecam zacząć ten numer „Przewodnika” od tekstu Konstantego Pilawy. Wraz z nim szukamy bowiem nadziei. O ile autor oddaje słuszność wielu intuicjom współczesnych myślicieli, głoszących – jak choćby Chantal Delsol – koniec świata chrześcijańskiego, przynajmniej w takiej formie, w jakiego go znamy, o tyle polemizuje z proponowanymi przez nich drogami. To jednak, co wydaje mi się najistotniejsze, nie popada w stan beznadziei. I to jest właściwie kluczowe przesłanie, z którym chcemy Czytelnika zostawić, proponując lekturę kolejnych tekstów: o kardynalskich dubiach i odpowiedzi papieża, o trwającym w Rzymie synodzie. W nich wszystkich pobrzmiewa echo różnych wątpliwości, pytań, być może przerażenia kierunkiem zmian, a zarazem również i nadzieja. Trudno nie odwołać się do pierwszych akapitów konstytucji Soboru Watykańskiego II o Kościele w świecie współczesnym, w której ojcowie napisali: „W chwili gdy świat tak żywo odczuwa swoją jedność oraz wzajemną zależność jednostek w koniecznej solidarności, rozrywany jest on gwałtownie w przeciwne strony przez zwalczające się siły; trwają bowiem jeszcze ostre rozbieżności natury politycznej, społecznej, gospodarczej, rasowej i ideologicznej, istnieje niebezpieczeństwo wojny, mogącej zniszczyć wszystko do gruntu. Równocześnie ze wzrostem wzajemnej wymiany poglądów same słowa, którymi wyraża się pojęcia wielkiej wagi, przybierają dość odległe znaczenia w różnych ideologiach. A wreszcie poszukuje się pilnie doskonalszego porządku doczesnego, gdy tymczasem nie idzie z nim w parze postęp duchowy. Wielu współczesnych ludzi, uwikłanych w tak skomplikowane sytuacje, doznaje trudności w trafnym rozeznawaniu odwiecznych wartości i zarazem w należytym godzeniu ich z nowo odkrytymi; stąd gnębi ich niepokój, gdy miotani to nadzieją, to trwogą, stawiają sobie pytanie o współczesny bieg spraw. Ten bieg spraw prowokuje, a nawet zmusza ludzi do odpowiedzi”.
Słowa ojców soborowych brzmią wyjątkowo aktualnie, choć napisane zostały w latach 60. minionego wieku. Wydaje się słuszne porównanie obecnie trwającego synodu do ostatniego soboru, gdzie niepokój i nadzieja przenikają się wzajemnie. Jeśli Jan XXIII składał nadzieję w soborze, że pozostając wierny Ewangelii, spróbuje ukazać ją w nowym świetle, wejdzie w dialog ze światem i otworzy się na skomplikowane sytuacje, w jakich znalazł się człowiek, by go nie wykluczać, ale pomóc mu ostatecznie umocnić komunię z Bogiem, to mamy prawo mieć te same nadzieje wobec synodu, biorąc pod uwagę dynamiczne zmiany, jakie zaszły przez tych sześćdziesiąt lat. W tym sensie wolno nam piórem Michała Kłosowskiego mówić o aggiornamento 2.0.
Kiedy myślę o nadziei, nie mam na myśli jakiejkolwiek nadziei. Ludzkie nadzieje bywają płonne, lokowane są często w tym, co nietrwałe, niedoskonałe, niepełne, bo ostatecznie ludzkie. Jeśli gdzieś lokować nadzieję, to tylko w tym, co niezmienne, trwałe i pełne, a więc w samym Bogu. Mamy prawo do tej samej nadziei, o której św. Paweł pisze w kontekście Abrahama – wbrew nadziei uwierzył nadziei. To, co wydawało się niemożliwe, nieprzekraczalne, zatrważające, stało się tym, co po dziś dzień wspominają wszyscy, którzy w Abrahamie widzą ojca wiary. Właśnie dlatego, że nie opierał się na ludzkich kalkulacjach, ale na sprawczości Boga, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych.
Ani koniec świata chrześcijańskiego, ani popołudnie chrześcijaństwa, ani puste kościoły, ani wygasanie, czyli zmierzch Kościoła, w żaden sposób nie muszą nas przytłaczać i prowadzić ku rozpaczy. Być może dziś chrześcijaństwo nie tworzy kultury, jest raczej kontrkulturowe, ale to wciąż to samo chrześcijaństwo, które przyjął św. Paweł, stwierdziwszy, że odtąd liczy się tylko Chrystus, wszystko inne to śmieci.
Nie możemy pozwolić odebrać sobie nadziei. Tej nadziei, która zakotwiczona jest w niebie (nomen omen, symbolem chrześcijańskiej nadziei jest właśnie kotwica), w tym, do czego zmierzamy, a co tu jest niepełne – w Niebieskim Jeruzalem. Jeśli zbudujemy w sobie właściwie zakotwiczoną nadzieję, żaden apokaliptyczny obraz, żaden kryzys i żadna zmiana nie będą w stanie w nas jej zniszczyć. Więcej, taka nadzieja umacnia wiarę i pozwala na realizację miłości, którą wrażliwe serce chrześcijanina dostrzega zawsze, również w czasach kryzysu i końca. Spe salvi…