Propaganda oznaczała dawniej krzewienie wiedzy o czymś, o czym inni powinni wiedzieć. Znaczenie tego słowa mocno się zmieniło.
– Dziś propaganda nie informuje o tym, co się wydarzyło, ale przekazuje spójną i jednostronną wizję świata, którą chce nam przekazać. Jeśli w trzech pierwszych zdaniach komunikatu dostajemy komentarz i wiemy, która strona ma rację, to informacja nie jest obiektywna, jest propagandą. Rzetelna informacja powinna przedstawiać racje wszystkich stron, a ocenę, kto ma rację, pozostawiać odbiorcy.
To brzmi idealistycznie, a przecież obiektywne dziennikarstwo dziś nie istnieje. W mało których mediach można odróżnić informację od komentarza. Na dodatek w zalewie informacji wszystkiego powiedzieć się nie da, więc już decyzja, co przekazujemy dalej, jest wpływaniem na odbiorcę.
– Idealnie obiektywnych mediów stworzyć się nie da. Nie wiadomo nawet, jak by to miało wyglądać: potrzebne byłyby automaty, wybierające i układające informacje losowo. Zawsze człowiek musi coś wybrać, musi jakoś skomentować, dołożyć obraz. Zawsze też narazi się na zarzut, że jest stronniczy. Przez całe lata jednak było tak, że zarówno rząd, jak i opozycja skarżyli się i słali skargi do szefów mediów publicznych, że w serwisach znów ich było za mało. Panował wręcz kult procentów i drobiazgowo co do sekundy wyliczano, ile kto dostał czasu na antenie.
Gdyby dziś zrobić takie zestawienie – choćby na przykładzie kampanii samorządowej w Warszawie – to widać, że Rafał Trzaskowski ma w serwisach telewizji publicznej zdecydowanie więcej miejsca niż Patryk Jaki. Problem w tym jednak, że najpierw przez dwie minuty słyszymy o tym, jakim zdrajcą jest Trzaskowski i jakimi podejrzanymi ludźmi się otacza, a później w 20 sekund, że Patryk Jaki jest zatroskany postawą kontrkandydata i z troską pochyla się nad potrzebami zwykłych ludzi. Teoretycznie kandydat opozycji dostał więcej czasu, wszystko jest OK. Nadawcy mogą powiedzieć, że nikomu nie zamykają ust i nie ograniczają szerzenia prawdy: po prostu oni mają rację i mówią samą prawdę, a jeśli ktoś ma o tym inne zdanie, ten kłamie. To właśnie jest czysta propaganda.
Jak zatem powinny wyglądać media bez propagandy?
– Ideałem byłoby, gdyby widz do końca nie znał poglądów politycznych dziennikarza i nie wiedział, z którą stronę ten sympatyzuje. Dziś przeważnie doskonale widzimy, czy materiał jest bardziej korzystny dla rządu, dla opozycji, dla PSL czy dla Kukiza. I nie ma mowy o pomyłce, bo dostrzegamy to przeważnie już w pierwszym zdaniu. W propagandzie każda informacja w każdym zdaniu musi prezentować całość ideologicznej racji. Jeśli widz wyjdzie na chwilę zrobić sobie herbatę, to po powrocie wciąż będzie wiedział, o kim jest mowa: o „naszych” czy o „tamtych”. Trochę jak w czasie meczu: zawodnicy cały czas muszą mieć koszulki, żeby było wiadomo, kto jest przy piłce. Tymczasem rzetelność dziennikarska wymaga, żeby program nie był strzelaniem do jednej bramki, cały czas powinna w nim trwać wymiana opinii. Wiadomo, że każda gazeta czy stacja telewizyjna ma swoje granice dyskursu, ale ważne jest, by i w tych granicach były możliwe różnice zdań, żeby dziennikarze mogli ze sobą polemizować i się nie zgadzać – żeby żadne medium nie było wielkim biuletynem jednego obozu, opowiadającym o tym, jak źli są ci, którzy myślą inaczej. Problem w tym, że odbiorcy po obu stronach politycznego sporu często dziś chcą takiego właśnie biuletynu.
Zwolennicy rządu będą mówić, że opozycja jest wściekła, bo teraz nie ich jest na wierzchu. Ale kiedy oni byli przy władzy, takie same mechanizmy jej nie przeszkadzały.
– Być może mają rację. Trudno jest to porównywać, bo serwisy informacyjne mają krótkie życie i znikają w archiwach. Ale ciekawe byłoby przeprowadzić nad tym solidne badania i obejrzeć raz jeszcze i przeanalizować serwisy informacyjne z czasów rządów PO. Pewnie wiele ciekawych rzeczy zaczęłoby z tego wychodzić.
Kto jest winien takiemu zalewowi propagandy? Dziennikarze? Politycy?
– Partie polityczne mają swoich specjalistów i sztaby zastanawiające się, w jaki sposób sprzedać je wyborcom i tego nie unikniemy – choć partie starają się unikać słowa „propaganda”. Większym problemem niż propaganda uprawiana przez polityków jest upadek mediów i to, że propaganda do nich przenika.
Rewolucja technologiczna i kryzys gospodarczy w 2008 r. nałożyły się na siebie i praktycznie zmiotły dziennikarstwo śledcze i poważne dziennikarstwo polityczne, polegające na zbieraniu materiału przez kilka miesięcy po to, żeby napisać jeden tekst. Kiedyś gazety było stać na to, żeby za taką pracę płacić – dziennikarz pisał trzy, cztery teksty w roku, ale one były w stanie obalić rząd, a on mógł z nich przeżyć cały rok. Dziś żeby żyć i spłacać kredyt, dziennikarz musi pisać tekst codziennie. A codziennie można pisać tylko polityczne wyznanie wiary albo felieton o tym, jakie PiS jest straszne albo jaka PO obrzydliwa. Dziennikarze uczestniczą w tym wcale nie według jakiejś zaplanowanej z zimną krwią i cynicznej kampanii. Zwykle propagandowy przekaz konkretnego programu czy gazety to raczej suma oddolnych konformizmów dziennikarzy, którzy domyślają się, czego od niego oczekują ich szefowie. Straszliwie boją się, że ktoś im zarzuci, że niedostatecznie mocno wypunktowali przeciwnika, że nie docenili wielkiej spuścizny własnego bohatera. Ten lęk sprawia, że włączają się w nurt propagandowego przekazu. Szczególnie mocno widać to dziś w telewizji publicznej, gdzie zmiany zachodzą bardzo szybko, kolejni ludzie wymieniani są z wielką łatwością, a podstawowym kryterium tego, czy się sprawdzą, jest to, czy będą odpowiednio prawomyślni.
Zarzuca się propagandowy przekaz telewizji publicznej, ale przecież nie są go pozbawione media prywatne. Stosujemy podwójne standardy?
– Telewizja publiczna ma inne zadania niż media prywatne. Jednym i drugim nie wolno kłamać czy rozpowszechniać fake newsów. Nie da się jednak prywatnym nadawcom narzucić strategii działania. To, czy chcą kibicować jednej stronie, czy być bezstronni, to są ich własne kalkulacje biznesowe: najwyżej stracą odbiorców. Natomiast media publiczne po to są finansowane ze środków publicznych, żeby nie musiały walczyć o reklamodawców i oglądalność. Dlatego serwisy informacyjne mediów publicznych powinny być konstruowane według wyższych standardów, bez oglądania się na to, czego oczekuje konkretna grupa odbiorców czy nawet rządzący.
Ci, którzy pamiętają propagandę czasów PRL, powiedzą, że przesadzamy, że wtedy to wyglądało zupełnie inaczej.
– Nie mamy dziś narzędzi, żeby zbadać, jaki był stosunek ludzi do propagandy PRL-u. Nie wydaje się, żeby chwytali „Trybunę Ludu”, żeby dowiedzieć się, co dzieje się na świecie, żeby traktowali ją jako obiektywne źródło informacji. W tym celu słuchali raczej „Wolnej Europy”. Zwycięstwem tamtej propagandy bez wątpienia było to, że wielu traktowało tamten ustrój jako bezalternatywny. Nie musiała ona przekonywać do swoich racji. Miała do przekazania tylko jedną wiadomość: tak, jak jest teraz, będzie zawsze, więc dostosujcie się obywatelu, wstąpcie do Partii i trzymajcie się z daleka od polityki. Pod tym względem rzeczywiście wtedy było inaczej.
Ale są i elementy podobne. Stare schematy powtarzane są podświadomie, bo przecież dzisiejsi twórcy propagandy tamtych czasów nie pamiętają. Nikt dziś nie będzie wprawdzie mówił o „zaplutych karłach reakcji” ani o tym, że „ręce wyciągnięte przeciwko władzy władza utnie”. Ale wracają na przykład sformułowania o szkalowaniu Polski. Ci, którzy mówią, że opozycja jest „na pasku zagranicy”, nie mają świadomości, że wchodzą w buty Jaruzelskiego, który mówił o „ekstremie Solidarności za pieniądze CIA”. Schemat wroga-zdrajcy, działającego przeciwko narodowi, wciąż się powtarza. Opozycja przedstawiana jest jako garstka zdradzieckich polityków, gdy po drugiej stronie stoi cały naród. Również przez większość PRL-u propaganda starała się nie dostrzegać istnienia opozycji. Albo nie istniała ona w oficjalnym przekazie, albo wspominano gdzieś na końcu serwisu i bez obrazu o „chuligańskich zamieszkach” i „nieodpowiedzialnym elemencie”.
Dziś również mamy tendencję do niedostrzegania „drugiego plemienia”. Jedni nie widzą, że zwolennicy opozycji wcale nie są małą grupą, a drudzy dla wyborców PiS mają jedynie pogardę.
Dlaczego dajemy się nabrać na tak uproszczony przekaz?
– Bo propaganda świetnie wykorzystuje pojawiające się okoliczności. Od czasu do czasu pojawiają się emocje, które propaganda rozgrywa na korzyść swojego nadawcy. Przykładem tego była kwestia uchodźców. Prześledziłem, jak i kiedy w polskiej przestrzeni publicznej pojawiły się emocje antymuzułmańskie. W latach 70. i 80. krążyły negatywne stereotypy o bogatych Turkach i Arabach, przyjeżdżających podrywać tutejsze dziewczyny, ale to nie rozpalało przesadnie wyobraźni. Sytuacja zaczęła się zmieniać, kiedy otwarto dla Polaków rynek pracy w Wielkiej Brytanii. Początkowo płynęła tam niewykształcona siła robocza, nieznająca języka i słabo się integrująca. Godzili się, że są na drugim miejscu, po Brytyjczykach. Ale nagle dowiedzieli się, że jest tam mniejszość muzułmańska, mająca wyższą niż oni pozycję społeczną. To już było nie do przyjęcia. Pojawiła się zastępcza agresja, mająca zrekompensować poczucie degradacji społecznej. To wtedy widzieliśmy pierwszy zalew internetowych memów o „ciapatych”, o seksie ze zwierzętami i tym podobnych.
Drugim elementem, który spowodował wybuch niechęci był sposób, w jaki postawiono Polaków przed perspektywą przyjęcia uchodźców. Rząd PO mówił, że będziemy to robić, bo to są biedni ludzie, potrzebujący pomocy. To w części społeczeństwa wywołało poczucie wzgardzonej krzywdy. „Oni są biedni: a my nie? Pracujemy na śmieciówkach, za najniższą krajową, przez lata słyszeliśmy, że musimy klepać biedę, bo ojczyzna jest na dorobku i nikt nam nie pomagał – a teraz obcy się pojawią i dostaną wszystko? I jeszcze jakieś elity będą nas pouczać, że to jest nasz moralny obowiązek?”. To rozpaliło negatywne emocje zwłaszcza tych, którzy mieli poczucie, że nie wygrali na rozwoju gospodarczym. I między innymi na tych emocjach obecna władza wygrała wybory. Propaganda doskonale je wyczuła i perfekcyjnie rozegrała, choć nie miały wiele wspólnego z autentycznym zagrożeniem.
Czy zatem skazani jesteśmy na to, że kolejne wybory wygrywać będą ci, którzy są lepsi w propagandzie? I musimy się z tym pogodzić?
– Nie, to zbyt duże uproszczenie. Jeśli produkuję proszek do prania albo batony, to wynajmuję agencję reklamową, płacę im, a oni wymyślają dla mnie hasła, dzięki którym proszek albo batony rzeczywiście się sprzedają. Z polityką rzecz jest bardziej skomplikowana. Przejechał się na tym niejeden raz Kongres Liberalno-Demokratyczny. Mieli duże pieniądze, wynajmowali zagranicznych fachowców, a nie przekładało się to na sukces wyborczy.
Świata bez propagandy wprawdzie nie ma i nie będzie, ale fakt, że cała żywność i tak jest czymś zanieczyszczona, nie oznacza jeszcze, że możemy od rana do wieczora jeść chipsy i pić piwo. Nadal trzeba odróżniać zdrową żywność od śmieciowego jedzenia – i odróżniać rzetelną, informację, będącą dyskursem dwóch stron od jednostronnej i roszczącej sobie miano bycia jedynym słusznym poglądem propagandy.
To propaganda czy informacja?
Propaganda
-
przedstawiony jeden punkt widzenia
-
ideolog przekazuje swoją opinię
-
przekaz wywołuje emocje
-
używa ogólników i sformułowań zawsze prawdziwych (co trzeba zrobić?)
-
jednoznacznie wskazuje, po czyjej stronie jest racja
-
autor chce przekonać do siebie
-
„zawsze”, „nigdy”
Informacja
-
przedstawione różne punkty widzenia
-
ekspert przekazuje wiedzę
-
przekaz poszerza perspektywę rozumienia świata
-
podaje konkretne rozwiązania (jak to zrobić?)
-
pozwala samodzielnie zająć stanowisko
-
autor chce pokazać przebieg sytuacji
-
nie uogólnia