Logo Przewdonik Katolicki

Urok zapomnienia

Natalia Budzyńska

W letnie niedziele lubimy pojechać gdzieś w Polskę.

Nie jakoś specjalnie daleko, bo nie chodzi o to, żeby spędzać dzień w samochodzie. Ale tak sobie wybrać kierunek, jechać przez godzinę, skręcić w bok z głównej drogi i zatrzymać się w niepozornym miasteczku lub wiosce. Wysiąść i iść. No dobrze – czasem planuję i wyszukuję jakieś ciekawostki, na przykład zdewastowany i opuszczony pałac, kościół z ciekawą historią, zapomniany cmentarz. Pisałam jakiś czas temu, że interesuje mnie historia mojej rodziny, bo mój pradziadek pozostawił po sobie skrupulatnie opisane drzewo genealogiczne sięgające początku XVIII w., a ja drążę dalej i głębiej.
Tej niedzieli postanowiliśmy zwiedzić okolice, z których pochodzi rodzina mojego ojca, a konkretnie miejsce, gdzie mój prapraprapradziadek brał ślub i gdzie rodziły się jego dzieci, które potem wyruszyły dalej. Bo ówczesne społeczeństwo wcale nie było zasiedziałe, a gdy rodzina sprzedała swoje dziedzictwo, swoje wioski, musiała wyruszyć za chlebem i najmowała się u właścicieli ziemskich. Potem rodziły się dzieci i one, kiedy dorosły, znowu musiały szukać, bo z czego mogło żyć kilku młodzieńców w niewielkim majątku, w którym pracował ich ojciec?
I w ten sposób znaleźliśmy się w środku upalnego dnia przed kościołem o różowej elewacji, w którym właśnie kończyła się Msza św. Było samo południe, kwaskowo pachniały kwiaty czarnego bzu, a z kościoła wychodziły dzieci w białych albach – właśnie po Pierwszej Komunii Świętej. Kiedy już wszyscy wyszli, weszliśmy do środka i moja wyobraźnia natychmiast zaczęła działać. Bo uwielbiam takie małe prowincjonalne kościoły, z barokowym wnętrzem, złoceniami, białymi ławkami i białym konfesjonałem, wstążkami zwisającym ze sklepienia, relikwiami w małych skrzyneczkach, o których pochodzeniu nikt już nie pamięta. Jak łatwo przychodzi mi zwizualizować sobie w takim wnętrzu te śluby, chrzty…
Potem zobaczyliśmy pałac, a w niedalekiej wsi folwark. Wsie i miasteczka były kompletnie puste, bo w niedzielne południe takie miejsca są jak wymarłe, ludzie wychodzą z domów dopiero pod wieczór. Czuliśmy się jak przybysze z innej planety, zaglądając w okna i zachwycając się piwoniami kwitnącymi w ogródkach. Przedzierając się przez chaszcze obrastające ponadstuletnie chlewy, obory i stodoły. Zaglądając na cmentarze, kiedyś uprzątnięte, teraz znów zarośnięte, groby zapadnięte, na tablicach ledwo widoczne obce nazwiska.
Ostatecznie zawsze trafiamy na obiad do jakiegoś pałacu, który ma szczęście być odnowiony, choć nie ukrywam, że urok zapomnienia i opuszczenia pociąga mnie bardziej.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki