Logo Przewdonik Katolicki

Amerykański sposób na powołania

Małgorzata Szewczyk
Greg Tarczynski_Polaris/eastnews

Najnowszy Rocznik Statystyczny Kościoła podaje, że na świecie zmniejsza się liczba kandydatów do kapłaństwa, zarówno diecezjalnych, jak i zakonnych. Tymczasem w USA jest odwrotnie − liczba wyświęcanych wzrasta.

To naprawdę dobra wiadomość dla Kościoła katolickiego w Stanach Zjednoczonych. Po latach spadku powołań, związanych ze skandalami pedofilskimi wśród amerykańskich księży i fali bankructw diecezji z powodów horrendalnych odszkodowań dla ofiar, w tym roku święcenia kapłańskie przyjmie 95 neoprezbiterów, czyli aż o 25 proc. więcej niż w ubiegłym roku − wynika z danych opublikowanych niedawno przez Konferencję Episkopatu USA. − To powód do nadziei i perspektywa do dalszego rozwoju kapłaństwa − powiedział bp Michael F. Burbidge, komentując tegoroczne statystyki. Przewodniczący Komisji Episkopatu USA ds. duchowieństwa, osób życia konsekrowanego i powołań zauważył też, że tegoroczne dane potwierdzają stałą i odnotowywaną od kilku lat tendencję zwyżkową, co w optyce ogólnoświatowej wcale nie jest takie oczywiste. Wystarczy wspomnieć, że w Europie liczba kleryków zmniejszyła się o 3,6 proc. W Wielkiej Brytanii, Austrii, a nawet w Polsce − jak wynika z najnowszych statystyk − zauważono dwucyfrowy spadek powołań kapłańskich. Jaki jest więc amerykański sposób na wzrost powołań?
 
Gdzie wzmógł się grzech, tam obficiej rozlała się łaska
Wydawało się, że kiedy w 2002 r. w Stanach Zjednoczonych wybuchł skandal z udziałem księży oskarżonych m.in. o pedofilię, tamtejszy Kościół przez długie lata będzie borykał się z problemami zatrzymania wiernych w parafiach, a przede wszystkim z nowymi powołaniami do kapłaństwa. Do 2013 r. sądowy wniosek o upadłość zgłosiło dziewięć diecezji na 35 metropolii, m.in.: Milwaukee w stanie Wisconsin, San Diego w stanie Kalifornia, Davenport w stanie Iowa, Fairbanks w stanie Alaska, Portland w stanie Oregon, Spokane w stanie Waszyngton, Tucson w Arizonie i Wilmington w stanie Delaware oraz dwa zgromadzenia zakonne. Tymczasem trzy lata temu opinię publiczną zelektryzowała informacja, że do seminarium archidiecezji bostońskiej − będącej niechlubnym centrum pedofilskiego skandalu − zgłosiło się tak wielu kandydatów, że ordynariusz diecezji abp Sean Patrick O’Malley nie mógł wszystkich przyjąć po prostu z braku miejsca. Okazało się więc − jak mówił św. Paweł − „gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”.
Amerykańskiemu Kościołowi wciąż jeszcze daleko do liczby święceń sprzed kryzysu, który po raz pierwszy w XX w. rozpoczął się tuż po Soborze Watykańskim II. W 1965 r. Kościół w USA miał niemal tysiąc neoprezbiterów. W krytycznym roku 2005, a zatem w dobie wielkich skandali w amerykańskim Kościele, święcenia otrzymało zaledwie 454 seminarzystów. Na szczęście analiza badań przeprowadzanych przez kilka ostatnich lat przez jezuicki uniwersytet Georgetown pokazuje wreszcie tendencję przeciwną − do amerykańskich seminariów zgłasza się coraz więcej chętnych.
 
Kleryk z różańcem w ręku
Nie, nie jest to „efekt Franciszka”, o którym dziś chętnie i często się wspomina. Amerykańscy klerycy, którzy przyjmą święcenia w tym roku, wstępowali do seminariów co najmniej sześć lat temu. Obserwatorzy chętniej upatrywaliby wzrostu powołań w nowej linii Kościoła w USA, promowanej przez tzw. kreatywnych konserwatystów, przywiązanych do katechizmu, katolickiego prawa moralnego i do czci wobec liturgii, czyli hierarchów, którymi papież Jana Paweł II, a później papież senior Benedykt XVI obsadzali najważniejsze biskupstwa. I nie bez kozery, ponieważ badania uniwersytetu Georgetown zdają się potwierdzać tę tendencję również wśród młodych Amerykanów przekraczających progi tamtejszych seminariów. Ale nie tylko. Odpowiedź na pytanie o amerykański sukces powołaniowy jest banalnie prosta.
Okazuje się bowiem, że nie tylko szukanie nowoczesnych sposobów na przyciągnięcie młodych ludzi do służby Kościołowi jest ważne, ale że sprawdza się… „stary” sposób ewangelizacji i apostolstwa i klasyczny model dojrzewania do kapłaństwa. Tegoroczni przyszli neoprezbiterzy − średnio
31-latkowie − do seminarium przybyli z różańcem w ręku i prosto z kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu, z kręgu biblijnego lub z innej grupy modlitewnej. Wielu z nich ukończyło katolicką szkołę podstawową lub średnią. Co więcej, przyznają oni, że właśnie w szkole znaleźli oparcie dla swego powołania. Ponad trzy czwarte z nich było ministrantami, a połowa − lektorami. Niemały wpływ na rozwój ich powołania mieli księża w parafiach, z którymi mieli kontakt, ale największe wsparcie znaleźli u swoich najbliższych. Większość przyszłych neoprezbiterów pochodzi z katolickich rodzin, a ponad połowa ma więcej niż dwoje rodzeństwa, co potwierdza dość oczywisty fakt, że liczna rodzina jest podstawowym środowiskiem budzenia się powołań kapłańskich. Kilka lat temu prestiżowy dziennik „The New York Times” zainteresował się dwiema niepozornymi, sąsiadującymi z sobą małymi wioskami w stanie Michigan. W pierwszej − Fowler mieszkało zaledwie 1200 osób, w drugiej − Westphalia nieco ponad 900. Co ciekawe, te niezbyt liczebne wioski wydały w ostatnich latach po 22 księży i w sumie 80 sióstr zakonnych. Ten swoisty fenomen miał równie frapujące źródło. Okazało się bowiem, że rytm życia ich mieszkańców wyznaczały: codzienna Msza św., różaniec, brak telewizji i liczne, nawet 10-osobowe rodziny. Jak widać − to warunki, w jakich najlepiej rodzą się powołania.
Tylko 7 proc. święconych w tym roku kapłanów to nawróceni z innych religii i wyznań chrześcijańskich. Nie mniej znaczący jest fakt, że aż jedna czwarta przyszłych amerykańskich księży urodziła się poza USA – najwięcej w Kolumbii, Meksyku, Polsce (sic!) i na Filipinach, ale nie brakuje też krajów, gdzie chrześcijanie są prześladowani  − np. w Wietnamie.
Ciekawostką jest fakt, że aż co szósty neoprezbiter pochodzi z rodziny wojskowego.
Sześćdziesiąt procent przyszłych księży pracowało, zanim wstąpiło do seminarium, natomiast co drugi ukończył wcześniej studia licencjackie lub magisterskie. Niestety taki stan rzeczy – wbrew pozorom – rodzi poważny problem, ponieważ aż jedna czwarta przyszłych księży rozpoczyna realizację swego powołania z tzw. długiem edukacyjnym, który średnio wynosi ponad 22 tys. dolarów. Jak mówi ks. W. Shawn McKnight z sekretariatu amerykańskiego episkopatu, znalezienie sposobów na wsparcie alumnów i umorzenie tego długu jest jednym z wyzwań, przed którym staje Kościół w Ameryce i któremu będzie musiał się jakoś sprostać.
 
***
Dwa tysiące lat temu pierwsi uczniowie Chrystusa, apostołowie, których wybrał i zgromadził wokół siebie, stanęli przed wielkim wyzwaniem. Mieli świadczyć o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Mesjasza, Syna Bożego, na którego naród żydowski czekał od tysięcy lat i z którym wiązano nadzieje, że wyzwoli go z niewoli Rzymian i przywróci mu odpowiednią pozycję. Dziś ich następcy − także w Kościele w Stanach Zjednoczonych − kontynuują misję zleconą Dwunastu. Amerykański episkopat zainteresowania młodych mężczyzn wstąpieniem do seminarium nie nazywa jeszcze boomem powołaniowym. Jednak patrząc na drogę do kapłaństwa przyszłych neoprezbiterów, dobrze widać, jak bardzo mylą się kościelni reformatorzy poszukujący „kościelnych fajerwerków” w sposobach na ewangelizację współczesnych ludzi. Kościół katolicki wcale nie musi otwierać się na świat (czytaj: na gender, święcenie kobiet czy „małżeństwa” homoseksualne). Wystarczy, że nabierze nowego oddechu i zwróci się w stronę zdrowej Tradycji.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki