Logo Przewdonik Katolicki

Najpierw ksiądz, potem major

Michał Bondyra
Fot.

Żołnierze, zwłaszcza nowo wcieleni, miewają kłopot z formą zwracania się do kapelana, ponieważ jest on zarazem księdzem i oficerem WP. Jedni więc asekuracyjnie mówią panie majorze, inni proszę księdza. Mówię im wtedy: patrzcie, jak się podpisuję. Najpierw ksiądz, potem stopień, imię i nazwisko... mówi ksiądz major Jerzy Niedzielski,...

– Żołnierze, zwłaszcza nowo wcieleni, miewają kłopot z formą zwracania się do kapelana, ponieważ jest on zarazem księdzem i oficerem WP. Jedni więc asekuracyjnie mówią „panie majorze”, inni „proszę księdza”. Mówię im wtedy: patrzcie, jak się podpisuję. Najpierw ksiądz, potem stopień, imię i nazwisko... – mówi ksiądz major Jerzy Niedzielski, kapelan 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza.

Przygodę z misjami stabilizacyjnymi rozpoczął w 1998 roku. Do dziś pamięta, jak we wrześniu wraz z żołnierzami z Pomorskiego Okręgu Wojskowego został wysłany na 12 miesięcy do południowego Libanu. – Byliśmy w strefie buforowej między Izraelem a Libanem Północnym, a nasz obóz mieścił się trzy kilometry od granicy z Izraelem. To była misja pokojowa ONZ – wspomina ks. mjr Jerzy Niedzielski. Ten wyjazd był swoistym przetarciem. Na kolejny musiał jednak czekać dziewięć długich lat. W styczniu tego roku został bowiem wysłany wraz z żołnierzami 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza-Wędrzyna w ramach VIII zmiany do Republiki Iraku. – Moją iracką posługę można zawrzeć w jednym krótkim słowie: „być” – mówi o półrocznym pobycie w bazie Delta w Al-Kut.

Kule nosił Pan Bóg
Faktycznie ksiądz Jerzy był wszędzie tam, gdzie byli żołnierze. Z małym wyjątkiem – nie uczestniczył w konwojach i patrolach. – Powód był prozaiczny, nie miałem broni. Aby móc wyjeżdżać z bazy, trzeba było ją posiadać – tłumaczy. Było aż tak niebezpiecznie? – Poza obozem terroryści, znając trasy naszych przejazdów, często organizowali zasadzki, detonując przydrożną minę lub dokonując ostrzału. Po prostu wojna – opowiada kapelan. Niezwykłą pamiątką z ciągłych ostrzałów i bombardowań jest duży, ponad 40-kilogramowy krzyż. – Po ataku należało każdorazowo zlokalizować miejsce wybuchu, sprawdzić, czy pocisk eksplodował, czy wciąż jest groźnym niewybuchem. Pewnego razu wraz z żołnierzami wpadliśmy na pomysł, by z tych odłamków, które w zamiarze terrorystów miały nas zabić lub w najlepszym razie okaleczyć, zrobić krzyż-wotum w podzięce za to, że żaden z pocisków nie dosięgnął celu. Symbol niezgody, śmierci, wojny, cierpienia żołnierze zamienili w znak zbawienia, pokoju i przebaczenia – piękną metaforę Chrystusowego krzyża. Bo choć terrorysta strzelał, to kule nosił Pan Bóg – wyjaśnia wyraźnie wzruszony ksiądz Jerzy, pokazując masywną bryłę zdobiącą boczny ołtarz w kaplicy Wyższego Seminarium Duchownego w Paradyżu, gdzie na ręce rektora w imieniu żołnierzy przekazał go generał brygady Mirosław Różański.


Ks. Niedzielski prezentuje niezwykły, ponad 40-kilogramowy krzyż-wotum stworzony z odłamków pocisków w podzięce za to, że nie dosięgły one polskich żołnierzy z bazy Delta w Al-Kut

Dla szklanki wody
Niebezpieczeństwo, ciągły stan zagrożenia rodzą stres. Czasem kończy się on tak, jak dramatyczny w skutkach ostrzał polskich żołnierzy dokonany na mieszkańcach afgańskiej wioski. – Tym żołnierzom należy się sprawiedliwy proces, choć niestety wielu z nich przez część opinii publicznej zostało już osądzonych i skazanych. Może słuszna okazałaby się praktyka w stosunku do prokuratorów, sędziów i adwokatów, by zanim podejmą się osądu w takich przypadkach, czas jakiś spędzili w Iraku lub Afganistanie, na wojnie. By nie pozostawali w bazie, lecz wzięli udział w patrolu, konwoju albo przeżyli noc podobną do tej w Diwaniji, gdzie na rozciągający się na 3,6 km obóz spadło około 86 różnego kalibru pocisków. Bardzo współczuję tym żołnierzom oraz ich rodzinom. Po ludzku trzymam za nich kciuki, po kapłańsku modlę się o sprawiedliwy wyrok – mówi kapelan.

Ale nie trzeba widzieć zabijania, by ten potworny stres odczuwać. Przykładem jest brama między blisko 400-tys. Al-Kut a obozem Delta. Dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, odbywały się tu tzw. arabskie dni. – Lokalna ludność przynosiła dzieci, chorych i starszych, którym już na terenie obozu nieśliśmy pomoc medyczną i charytatywną. Rozdawaliśmy leki, ubrania, zabawki. Nigdy jednak nie było pewności, czy wśród tych osób nie ma kogoś z pasem ładunków gotowych do detonacji – wspomina kapłan. On jednak szedł krok dalej. Pokładając nadzieję w Opatrzności Bożej, wychodził za strefę bezpieczeństwa tylko po to, by wynieść spragnionym przysłowiową szklankę wody...

Przy sziszy w „małym raju”
Imię Boże w obozie przywoływane było jednak znacznie częściej i to w miejscu do tego stworzonym – kaplicy. By zachęcić do jej odwiedzania, ksiądz Niedzielski stworzył przed nią „mały raj”. Było w nim wszystko: trzy palmy, rajska jabłoń, trawa, zwabione okruchami ptaki, a nawet jaszczurki i gekony. Był też i ksiądz Jerzy z kawą i herbatą, zawsze gotowy do rozmowy. – Zatrzymywali się nie tylko Polacy, ale i żołnierze pozostałych nacji; Salwadorczycy, Amerykanie, Ukraińcy, Ormianie, Rumuni. Międzynarodowe rozmowy przy wodnej fajce sziszy szybko zaowocowały przekształceniem katolickiej kaplicy w ekumeniczną – wspomina kapłan.

Ekumenizm zaczął się od DEFAC – wojskowej stołówki. To tam ks. Jerzy wśród stołówkowych „jednorazówek” zastępujących zastawę zauważył rozważających Pismo Święte amerykańskich żołnierzy baptystów. – Zaproponowałem im, by skorzystali z naszej kaplicy. Powiedziałem, że do ich dyspozycji oddaję ołtarz, ławki, klimatyzację i półkę, na której mogą trzymać swoje modlitewniki. Zgodzili się i tak się zaczęło – przyznaje ze śmiechem ksiądz. Od tego momentu po niedzielnej Mszy o 10.00 na swoje nabożeństwo przychodzili baptyści. Ksiądz Niedzielski szczególnie zapamiętał jednego z nich: – To był asystent pastora z Bagdadu, który często pełnił wartę obok kaplicy na posterunku amerykańskim. Pamiętam, że ilekroć szedł lub wracał ze służby, wstępował do kaplicy i odkładał karabin, pięknie wyśpiewując gospelowe „Jesus my Lord”.

Do świątyni przychodzili też prawosławni. Głównie Rumuni i Ukraińcy. Był też i muzułmanin – tatarski Polak. – W kaplicy wskazałem mu kierunek na Mekkę, by i on mógł się modlić – przyznaje.

Za Piotra z Diwaniji
Msze Święte w Al-Kut były typowo żołnierskie: pełne modlitwy, pamięci i wojskowych akcentów, w niepowtarzalnym nastroju wnętrza kaplicy. – Przy bocznym ołtarzu mieliśmy ścianę pamięci tych, którzy zginęli. Był tam krzyż, tablica z imionami, dekoracja z worków z piaskiem, siatki maskujące, pociski granatników i łuska, w której ciągle paliła się świeca – mówi ks. Jerzy, pokazując ornat-panterkę, w której celebrował Eucharystie.

Odprawiano je w różnych językach. – Fragmenty rosyjskie, angielskie, polskie i hiszpańskie łączyła uniwersalna łacina – wyjaśnia. Choć wszystkie te Msze były niezwykłe, w pamięci kapłana szczególnie utkwiła jedna: – To była Msza za pierwszego zabitego Polaka – Piotra, który służył w Diwaniji w obozie Echo. Modlitwę, ale i hołd i szacunek oddało mu wtedy mnóstwo rodaków, nie tylko wierzących.


Ornat-panterka uszyty z tego samego materiału co polskie mundury. To w nim ksiądz Jerzy sprawował wszystkie Msze w irackiej kaplicy

Jak skarpetki z Kuwejtu
Wiara w wojsku to pojęcie trudne. Przez długie lata komunistyczny system niestety bardzo skutecznie piętnował ją w armii. – Oficerowie byli odpędzani od Boga, Kościoła i księdza. W końcu od nich odwykli. Niektóre ich dzieci, dziś żołnierze wyjeżdżający na misje, tej tradycji wiary nie posiadają – wyjaśnia kapelan, dodając: – Dysponują tym, z czym przyjechali. Jak ktoś zapomniał skarpetek, a bagaż z Kuwejtu miał dotrzeć dopiero za dwa tygodnie, to musiał tę jedną parę nieustannie prać, bo innej nie było. Z wiarą – proszę wybaczyć mało elegancki kontekst – może być podobnie. Jeżeli jej nie ma, to trzeba poczekać aż przyjdzie z Bożą łaską i własnym staraniem.

Relację z księdzem utrudnia też wojskowa hierarchia. – Czasem ciężko było szeregowemu przyjść do księdza w randze pułkownika – mówi. Na wszystkie te skomplikowane odniesienia ks. Niedzielski ma jednak prostą receptę: nie narzucać się, ale być blisko, w zasięgu i ciągle do dyspozycji.

Przecież ksiądz się modlił
Skuteczność takiej postawy obrazuje jedno z wielu zdarzeń. – Pewnego ranka patrol wyjeżdżający poza obóz najechał na minę. Na szczęście nikomu nic się nie stało, choć żołnierze wrócili podenerwowani. O całym zajściu dowiedzieli się ich koledzy, którzy mieli ruszyć na nocny, niebezpieczny patrol 230 km z Al-Kut do Diwaniji. Przeżywałem to strasznie, oni także na swój sposób. Dwóch z nich, przyszło do mnie z prośbą o spowiedź. Przyjęli sakrament pokuty. Każdy z nich otrzymał też różaniec z modlitwą o łaskę Bożego i Matczynego czuwania nad nimi. Wrócili szczęśliwie. Od tamtego wieczora narodził się zwyczaj, że na każdy patrol, niezależnie od godziny, nastawiałem budzik, by przed wyjazdem być z nimi i poprosić po cichu Boga, by ich chronił. Gdy pewnego razu zapytałem kolejnych wracających, czy wszyscy są cali i zdrowi, jeden z nich odpowiedział mi, że oczywiście, bo przecież ksiądz im błogosławił i za nich się modlił. Te słowa były dla mnie największą nagrodą za moje kapłańskie czuwanie i solidarność z nimi – wspomina z dumą kapelan.

Wojenne potyczki, walka to działania sprzeczne z zasadami wiary. Jak radzi sobie zatem z tymi sprzecznościami wojskowy kapelan? – W wojsku jestem nie dlatego, że popieram wojnę, zabijanie czy okaleczanie. Jestem tu dla żołnierzy, którzy chcą praktykować swoją wiarę, którzy pytają o Boga – mówi ksiądz Jerzy z przekonaniem, pytając retorycznie: Skoro w cywilu żołnierz uprawiał sport, w wojsku ma warunki do ćwiczeń i rozwoju fizycznego, skoro grał na jakimś instrumencie, to może to robić dalej w wojskowym zespole muzycznym lub orkiestrze, więc skoro jest wierzący, czy tym bardziej nie należy mu się kapłan, który tę wiarę pozwoli mu zachować i praktykować?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki