Hanka jest młodą, ładną dziewczyną, długie włosy nosi zaplecione w warkocz. Urodziła się na wsi. Tam wciąż mieszka jej rodzina i chłopak, w którym jest ze wzajemnością zakochana. Planują ślub. Na razie muszą na niego zarobić, więc pracują oboje. Ona w mieście, u pewnej rodziny jako służąca. Trochę sprzątaczka, trochę kucharka, trochę kelnerka, po prostu dziewczyna do wszystkiego. W mieście fascynuje ją wszystko, dom rodziny, która ją zatrudniła, tak się różni od tego, co dotąd widziała, że jest onieśmielona. Codziennie od rana rozpala w piecach, podaje śniadanie, nalewa kawy do białej porcelany, wyciera kurze z luster o złotych ramach i z kryształowych żyrandoli, krochmali śnieżnobiałe obrusy, czyści buciki panienek i lakierki pana, ścieli, przykrywa, odkrywa, miesza, nalewa, szoruje. Nikt jej nie zauważa, oprócz… No ktoś ją zauważa jednak, ktoś młody, pięknie ubrany, pachnący, delikatny, wykształcony. A potem okazuje się, że Hanka jest w ciąży. I już nie ma dla niej pracy, niech zniknie. Kim jest Hanka? Doskonale ją znamy, to służąca Dulskich. Poczciwa Hanka, pracowita, naiwna, łatwowierna, uwiedziona, oszukana, wykorzystana, sponiewierana. W dużych miastach Hanek było wiele, były Kaśki, Maryśki, Pelasie i nie były to ich prawdziwe imiona, ale nadane przez pana lub panią. (Może niektórzy pamiętają urządzenie do odkurzania dywanu o nazwie „Kasia”? No to już wiadomo skąd ta nazwa). Nie wszystkie było stać na dumę i siłę jak Hankę z dramatu Zapolskiej, która wywalczyła sobie odszkodowanie świadoma swoich praw. W większości te proste kobiety nie miały pojęcia o tym, co im się należy i jak o to walczyć, bo tak naprawdę nie należało im się nic. Nie zauważano ich, dopóki nie zaginęły złote kolczyki, nie stłukła się pamiątkowa waza albo nie urósł brzuch. Podobno Zapolska pisząc w 1906 r. Moralność…, zainspirowała się historią opowiedzianą jej przez męża, który znał podobny przypadek. Żeby to jeden – chciałoby się dodać. Na dodatek nikomu nie przychodziło do głowy, by stanąć po ich stronie, zawsze to one były winne. Badania, które ostatnio są prowadzone nad statusem i pracą służących w XIX i w pierwszej połowie XX w., pokazują, że służące bywały molestowane nagminnie, odmawiano im prawa do godności i wykorzystywano ponad siły, płacąc marne grosze. Tak marne, że na dziewczynę do pomocy mogła sobie pozwolić niemal każda mieszczańska rodzina. W Warszawie przed I wojną światową stanowiły niemal jedną czwartą wszystkich pracujących, przed II wojną było ich 40 tysięcy.
Dom bez służącej?
Gdzie można znaleźć ślady po służącej? Wystarczy wejść do kamienicy, najlepiej takiej XIX-wiecznej. W niektórych oprócz dużej klatki schodowej znajdują się za niewielkimi drzwiczkami schodki kręte, wąskie i ciemne. Drzwi z tej klatki prowadzą do kuchni. To tamtędy wchodziły i wychodziły służące, mieszkające najczęściej w małych pokoikach umieszczonych na poddaszu kamienicy. O takie rozmieszczenie pomieszczeń troszczył się architekt, projektując kamienicę: służba nie miała wchodzić państwu w drogę. Najczęściej jednak służące mieszkały z państwem w ich mieszkaniu, w malutkim i wąskim pokoiku przy kuchni zwanym służbówką. Częściej jednak dziewczyna do pomocy spała po prostu kątem w kuchni. Dzisiaj takie rozwiązanie wydawałoby nam się krępujące, ale jeszcze sto lat temu było czymś oczywistym. Służące mieli nawet wielcy moraliści, tacy jak ciągle cierpiący biedę i wrażliwy na cudzą krzywdę Stanisław Witkiewicz. Znamy jej imię, Julia, ale oprócz tego nic więcej; niańczyła małego Witkacego, a kiedy przez jakiś czas nie przychodziła, matka Witkiewicza nie mogła pojąć, że on sam otwiera drzwi gościom. Inna z kolei sprawiała same kłopoty, bo ciągle chorowała i nie mogła pracować, a co więcej, trzeba było wydawać pieniądze na jej leczenie. Podobne kłopoty miewali i inni: Sienkiewicz, Gombrowicz, Nałkowska. Długo by wymieniać. Służącą po prostu wypadało mieć i choć bywały rodziny, które traktowały ją prawie jak jedną z najbliższych osób, to przeważnie jednak nie znano nawet nazwiska i miejsca pochodzenia młodej kobiety, która froterowała podłogi w salonie. Z kolei dla tych pochodzących ze wsi dziewcząt praca w mieście często była traktowana jako awans, bo przecież w innym przypadku nie miałyby szansy na miejskie życie czy chociaż jego namiastkę. Wprawdzie wolnego czasu właściwie nie miały, ale zawsze trzeba było wyjść na zakupy, zanieść list, pobiec po lekarza lub pospacerować z dzieckiem. Niektóre uczyły się czytać i pisać, gotować, słyszały nowinki ze świata, poznały savoir-vivre. Dobrze było znać na przykład Poradnik służby domowej Michaliny Ulanickiej czy Dobrą służącą Elżbiety Bederskiej i stosować się do zapisanych tam rad, także tych dotyczących umowy i zabezpieczenia na starość.
Służące odzyskują głos
Autorka wydanej trzy lata temu książki Służące do wszystkiego Joanna Kuciel-Frydryszak powiedziała o nich „białe niewolnice”. Czy to nie przesada? Okazuje się, że nie. Służąca była niemalże własnością swego pana i pani. Oni ustalali warunki służby oraz zakres obowiązków, oni decydowali o wychodnym, oni wreszcie mieli możliwości stosować kary. „Służąca zależy zupełnie od woli państwa, służąca niczego żądać nie może” – czytamy w Dobrej służącej i jeszcze: „W myśl prawa służąca powinna wykonywać wszelkie posługi, jakie jej państwo wskaże, choćby to były wprost nieodpowiednie, byleby zdrowiu i moralności nie były przeciwne”. W praktyce kobieta pracująca w domu nie miała żadnych praw: zawsze była pierwszą podejrzaną i pierwszą winną. Jeśli zaszła w ciążę, była zmuszana do jej usunięcia albo do oddania dziecka do przytułku. Mogła oczywiście zrezygnować z pracy, ale najczęściej zostawała wtedy na bruku, bez pieniędzy na powrót do rodzinnej wsi, bez miejsca do spania, bez rekomendacji lub z fatalnym wpisem w książeczce. Zostawała wtedy albo żebraczką, albo prostytutką. O tej pomijanej dotąd całkiem sporej grupie społecznej opowiada wystawa w Muzeum Warszawy. O losach warszawskich (ale też przecież każdych innych) służących mówią głównie przedmioty, i to te codzienne, obecne kiedyś w każdym domu, a teraz leżące w magazynach i w gablotkach muzealnych. Każdy z nich mógłby opowiedzieć własną historię dotykania, przesuwania, przestawiania, czyszczenia. Na wystawę składa się 400 eksponatów rozmieszczonych w sześciu salach, a układ sal pokazuje drogę, jaką przebywała każda dziewczyna chcąca pracować na służbie. Najpierw więc przyjeżdżała do Warszawy pociągiem lub furmanką i zgłaszała się do pośrednika pracy. Jeśli kobieta umiała czytać, mogła znaleźć pracę z ogłoszenia w prasie, było ich mnóstwo. Ciekawy jest fragment wystawy dotyczący stowarzyszeń zajmujących się pomocą służącym w trudnej sytuacji. Najczęściej były to organizacje działające przy kościele, zresztą pierwszy związek zawodowy służby domowej miał charakter chrześcijański, przynajmniej w nazwie. Ostatni moduł ekspozycji pokazuje dzieła współczesne komentujące rolę kobiety jako pracownicy domowej. No bo choć w domach nie mamy służących, to jednak ktoś pierze, ścieli, gotuje, odkurza, poleruje i robi zakupy. W większości rodzin są to kobiety.